Menu

Ustawa o ochronie i rekiny biznesu

22/08/2017 - Blog

Była druga połowa lat 90. Czasy niespokojne. Wysoki poziom bezrobocia, ubóstwo, niedoinwestowana niemająca zaufania społecznego Policja, która tak naprawdę dopiero się organizowała po zmianie ustroju i dużej części kadr. To były zjawiska kryminogenne i zdecydowanie nie sprzyjały bezpieczeństwu w kraju. Ale było jeszcze coś. Tysiące negatywnie zweryfikowanych i zwolnionych funkcjonariuszy SB i MO, którzy z braku pożytecznego zajęcia zaczęli się w niecnych celach organizować. I robili to na tyle skutecznie, że na owe czasy dopilnowanie ich metodami policyjnymi wydawało się niemożliwe. Ktoś więc wpadł na pomysł, aby ich zagospodarować w legalnym świecie, a przy okazji odrobinę poprawić bezpieczeństwo. Tak narodziła się koncepcja stworzenia Ustawy o Ochronie Osób i Mienia, która ostatecznie została uchwalona w dniu 22.08.1997.

Narzędzia ręcznego doboru kadr

Daleka ona była od doskonałości, bo i nie miała być doskonałą. Miała dawać możliwości zaangażowania w legalny biznes tych – nazwijmy to – rekinów biznesu i jednocześnie trzymać ich w ryzach. Zarówno prowadzenie działalności gospodarczej na podstawie tej ustawy, jak i wykonywanie zawodu w niej uregulowanego było reglamentowane i pod ścisłą kontrolą władzy. Przedsiębiorca, który zamierzał się zajmować tą dziedziną działalności musiał uzyskać koncesję. Było to dokładnie przemyślane, aby nie dopuścić do nadmiernej konkurencji. Takie rozwiązanie dawało państwu możliwość regulacji rynku tego sektora w gospodarce tzw wolnorynkowej. Ale ustawa określiła też, kto może w tym biznesie pracować. Stworzono więc licencje. W systemie dwustopniowym. I to również było reglamentowane i zarezerwowane dla osób, które nie tylko nie były karane, ale także mają tzw „nienaganną opinię” Policji, co oznacza nic innego, jak narzędzie ręcznego doboru kadr do takiej branży. Policja dostała także możliwość zawieszenia licencji w przypadku wszczęcia postępowania karnego przeciwko figurantowi – o niektóre przestępstwa obligatoryjnie, a o pozostałe fakultatywnie. I to było najskuteczniejsze narzędzie ręcznej regulacji kadr, bo nawet nie stwarzało pozorów, że taki figurant mógłby się skutecznie odwołać. Procedury przewidziane dla prawa administracyjnego ustępowały tutaj regułom występującym w prawie karnym. A więc od zarzutu popełnienia przestępstwa nie ma możliwości odwołania, toteż i nie byłoby możliwości skutecznego odwołania od zawieszenia licencji teoretycznie w trybie administracyjnoprawnym. Nie do wszystkich zadań wymagana była licencja, tylko do tych co bardziej „odpowiedzialnych”, w tym kierowniczych. A przede wszystkim musiał mieć ją przedsiębiorca aby posiadać koncesję.

Narzędzie ręcznego ograniczania konkurencji

To było jeszcze sprytniejsze, gdyż takich co bardziej niepokornych przedsiębiorców dawało możliwość „uciszyć” na kilka sposobów. Jak by nie dało się cofnąć bezpośrednio koncesji, to można było przedsiębiorcy postawić zarzuty i zawiesić licencję, a wtedy cofnięcie koncesji byłoby tylko formalnością. Jak się później okazało, takie rozwiązanie pozostawiało jednak przedsiębiorcom (szczególnie tym zasobnym i „obeznanym”) pewne furtki. Posiadając większy kapitał można było tworzyć holding kilku/nastu spółek, z których każda miałaby swoją koncesję, a do zarządów powstawiać licencjonowanych figurantów, których w razie potrzeby by się wymieniło.




Licencje

System licencji był o tyle ciekawy, że produkował „fachowców” po dwumiesięcznym kursie. Taki „fachowiec”, który po odbyciu dwumiesięcznego kursu nie bardzo mając pojęcie, czego ten kurs dotyczył, jeśli był „grzeczny”, to po zdaniu egzaminu, który był jedynie formalnością i przejściu badań, które również z czasem stały się formalnością, dostawał licencję. Jeśli miał wykształcenie średnie i kurs odrobinę szerszy, to dostawał licencję drugiego stopnia. Mógł więc pracować z bronią, kierować zespołami pracowników z licencjami pierwszego stopnia, a nawet ubiegać się o koncesję na prowadzenie działalności gospodarczej. I to wszystko po dwumiesięcznym kursie. Jak ktoś nie miał wykształcenia średniego, przechodził kurs w nieco węższym zakresie, a po zdaniu egzaminu i przejściu badań oraz po uzyskaniu „nienagannej opinii” dostawał licencję pierwszego stopnia. Tylko że musiał jeszcze mieć uregulowany stosunek do służby wojskowej, co nie było wymagane od posiadaczy licencji drugiego stopnia. Do dziś nikt nie wyjaśnił, czemu ten wymóg miał służyć, ale są takie opinie, że miał zniechęcać do migania się od wojska osoby z wykształceniem poniżej średniego. Oczywiście pod hasłem bezpieczeństwa i jakości usług ochrony.

Gwarancja zamówień

Aby sektor był dla „rekinów biznesu” atrakcyjny, nie wystarczyło ograniczyć im konkurencję reglamentując działalność gospodarczą. Zapewniono im także zamówienia. A mianowicie wprowadzono w ustawie obowiązek ochrony pewnych rodzajów obszarów i obiektów. To dawało jako taką gwarancję ich zabezpieczenia, ale przede wszystkim dawało „rekinom biznesu” gwarancję milionowych zamówień na lata. Tak powstały tzw „listy wojewody”. Wydłużały się one z roku na rok. Następnie do sektora ochrony włączono także obiekty wojskowe nie regulując specjalnie zasad wymiany informacji między Policją, a ŻW. Później wyszły z tego kwiatki. Bo po zastąpieniu licencji wpisami na listę kwalifikowanych pracowników ochrony ani pracodawca, ani wojsko nie ma możliwości weryfikacji, czy pracownik wpisany kiedyś na taką listę, wpis ten zachowuje, a Policja, która ma takie informacje nie kontroluje obiektów wojskowych. Po rozszerzeniu rynku dla „rekinów biznesu” o obiekty wojskowe nadszedł czas na kontrolę bezpieczeństwa w portach lotniczych. To też były milionowe kontrakty i do tego jeszcze bardziej zarezerwowane dla „zaufanych” przedsiębiorców, którzy musieli spełniać jeszcze więcej wymogów i podlegali jeszcze większemu nadzorowi.

Pracownik ochrony

Pracownik ochrony, który – jak się później okazało – wcale nie musi być pracownikiem, a może być np. zleceniobiorcą na skrajnie śmieciowych warunkach zlecenia to był zawód marzeń dla wielu nastolatków w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Naoglądali się filmów z Kevinem Costnerem (Bodyguard) i z Clintem Eastwoodem (Na linii ognia) i tak sobie wyobrażali ten zawód. Podobnie też był w tamtym czasie przedstawiany wizerunek ochroniarza. W efekcie chyba co drugi nastolatek w tamtym okresie marzył aby zostać ochroniarzem. I takie zjawisko sprzyjało zarówno „rekinom biznesu”, jak i władzy. Tym pierwszym dawało możliwość przebierania w kandydatach do pracy, a tym drugim nieco ograniczało przestępczość, bo każdy wiedział, że karany nie może zostać „bodyguardem”.
Ale pracownik ochrony nie miał w zamyśle być skuteczny i dlatego nie dostał zbyt wielu narzędzi (uprawnień). Miał być pokorny i „plastyczny” i najlepiej jeszcze do tego tani. Nie żałowano więc środków do temperowania tych, którzy próbowali się wychylać i stąd niezliczona liczba pozbawionych kwalifikacji pod jakimiś dziwnymi zarzutami, które później „okazywały się” niesłuszne. Taniość pracownika ochrony nabrała aż takich rozmiarów, że specjalnie na potrzeby firm ochrony (w tym głównie „rekinów biznesu”) stworzono mechanizmy „optymalizacji” kosztów pracy, czyli inaczej okradania pracowników poprzez omijanie prawa pracy, w tym przepisów o płacy minimalnej, jak również przepisów o ubezpieczeniach społecznych. Z czasem dostrzeżono także szansę, aby branżę ochrony wykorzystać także do walki z bezrobociem. Tworzono więc stanowiska pracy dla ochroniarzy również tam, gdzie nie były one do niczego potrzebne w niczym nieuzasadnionej ilości. Wpisywano kolejne obiekty na „listy wojewody”, z czego wynikał obowiązek ich ochrony w zakresie uzgodnionym z Policją. Zapotrzebowanie rynku na ochronę ciągnęło za sobą nie tylko żniwa dla firm ochrony, ale także dla firm szkoleniowych (prowadzonych zwykle – a jakże – przez resortowców), które masowo produkowały „fachowców” nie ucząc ich wiele i coraz mniej. Egzaminatorzy coraz częściej przymykali oko na „niedociągnięcia” w wyszkoleniu „fachowców”, lekarze również przymykali oko na „pewne wady zdrowotne niemające wpływu na możliwość wykonywania obowiązków pracownika ochrony”. Efektem tego było zaangażowanie do ochrony osób, które nie tylko nie mają zasadniczego wyszkolenia, ale także predyspozycji zdrowotnych. W dalszej konsekwencji standardem było angażowanie do tej pracy osób niepełnosprawnych, którym z jednej strony orzeczono brak pełnej sprawności, a z drugiej posiadanie szczególnych predyspozycji psychicznych i fizycznych. A ponieważ tacy pracownicy byli najtańsi (bo jeszcze państwo dopłacało), to i byli także najcenniejsi dla „rekinów biznesu”. W efekcie preferowani byli tylko tacy, a jak ktoś był pełnosprawny, to miał szansę co najwyżej na umowę cywilnoprawną, aby po pierwsze za dużo nie kosztował (stawka poniżej płacy minimalnej i niepełny ZUS), a po drugie nie zaburzał wymaganego odsetka zatrudnienia osób niepełnosprawnych, od którego zależała wysokość dopłat i składek na PFRON. W dalszej konsekwencji powodowało to ubieganie się (nierzadko skuteczne) o orzeczenie niepełnosprawności przez osoby zupełnie zdrowe, bo dzięki temu miały one szansę na normalne warunki pracy. Bo trzeba było mieć formalnie ograniczoną zdolność do pracy, aby móc w normalnych warunkach pracować. Efektem zażartej konkurencji cenowej firm ochrony, zaniżania i tak niskiego poziomu wyszkolenia pracowników ochrony, widocznych wszelkich ułomności zdrowotnych, poziom prestiżu tego zawodu spadł niemal do zera. Przez to z tej branży uciekło większość tych, którzy coś sobą reprezentowali (część została z niej także „wyproszona” pozbawieniem kwalifikacji), a to jeszcze bardziej spotęgowało to zjawisko. I już słowo „ochroniarz” nie kojarzyło się nastolatkom z bodyguardem – bohaterem, tylko z kulawym emerytem ze znaczną nadwagą i wyraźną ułomnością intelektualną.




Organizacje branżowe

Z czasem przedsiębiorcy z branży (których już się zrobiło kilka tysięcy) zaczynają się powoli organizować. Powstają organizacje branżowe, które to w mniej lub bardziej formalny sposób mają na celu walkę z „rekinami biznesu” o swój kawałek rynku. Ponieważ nie ma zgody między nimi, to nie ma jednej organizacji, tylko dwie. Ale z drugiej strony organizują się także pracownicy. Na razie w związki zawodowe, które tak naprawdę mają niewielkie pole manewru, bo ani nie mogą zrzeszać zleceniobiorców (czyli w zasadzie tych, których najbardziej trzeba byłoby reprezentować) z braku możliwości technicznych i prawnych, ani też nie mają kompetencji do działania u głównych źródeł najważniejszych problemów, które to źródła leżą z dala od konkretnych pracodawców. Ponadto w tej branży został już niemalże tylko taki element, który nie byłby zainteresowany walką o swoje interesy, bo ci co bardziej zorganizowani i operatywni już się ewakuowali. Pada więc idea powołania stowarzyszenia zawodowego z dalszym planem stworzenia samorządu zawodowego. W bólach stowarzyszenie powstaje i jako tako zaczyna działać. Ale niestety idea ta się nie przyjmuje i stowarzyszenie musi się rozwiązać (też nie bez trudności). W jego miejsce powstaje stowarzyszenie zwykłe, które choć z uwagi na niskie koszty administracyjne jest stosunkowo odporne na czynniki zewnętrzne, to jednak jego możliwości są mocno ograniczone brakiem osobowości prawnej i możliwości prowadzenia działalności gospodarczej, która jest niezbędna do pozyskania jakichkolwiek środków na działalność statutową. Ale działa i powoli „rzeźbi”, co może.

„Deregulacja” i inne nośne hasła

Zanim jednak powstała idea stowarzyszenia, był rok 2013 i deregulacja zawodów (która weszła w życie w dniu 01.01.2014) poprzedzona jeszcze wprowadzeniem obowiązkowych kursów dla kierowców bankowozów i wejściem w życie ustawy o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej, która dodatkowo ograniczyła uprawnienia pracownika ochrony. Tzw „deregulacja” dotknęła także zawód pracownika ochrony, chociaż w tym przypadku koło deregulacji to nawet nie leżało. Ale zupełnie zmieniły się zasady wymagań kwalifikacyjnych dla pracowników ochrony. Pierwotne założenia były może i zacne, ale ostatecznie projekt rządowy daleki był od doskonałości. Jednakże w procesie legislacyjnym jeszcze bardziej go „upiększono”, więc to, co miało być „uwolnieniem zawodu” było w rzeczywistości jego gnębieniem. Z wielką pompą zlikwidowano dwustopniowy system licencji. Nie chwalono się jedna wszem i wobec, że w jego miejsce powstały listy kwalifikowanych pracowników ochrony fizycznej i kwalifikowanych pracowników zabezpieczenia technicznego, więc tak, jak zawód był regulowany, tak regulowanym pozostał. Nie tylko nie zlikwidowano takich wymogów, jak „nienaganna opinia” będąca wyłącznie narzędziem ręcznego sterowania doborem kadr, ale wręcz zwiększono możliwości Policji poprzez obligatoryjne skreślenie z listy (permanentne pozbawienie uprawnień do wykonywania zawodu) człowieka w przypadku wszczęcia przeciwko niemu postępowania karnego o przestępstwo umyślne. W czasach licencji obligatoryjne było zawieszenie licencji w przypadku wszczęcia postępowania o czyn przeciwko życiu lub zdrowiu albo przeciwko mieniu, w przypadku postępowań o inne przestępstwa, zawieszenie licencji było fakultatywne. Tak więc nie zawsze udawało się pozbawić kwalifikacji pracownika ochrony, więc wymyślono sposób niezawodny. Zlikwidowano co prawda egzaminy państwowe dla osób ubiegających się o uzyskanie kwalifikacji, ale przy tym rozdzielono kwalifikacje pracownika ochrony (wpis na listę) od dopuszczenia do broni i to ostatnie wymaga zdania egzaminu, który … jest płatny. Żeby zawód ten nie był za bardzo „rozregulowany”, to wprowadzono także obowiązek co 5 lat przechodzić na nowo kurs kwalifikacyjnych w wymiarze 245 godzin. I kurs ten mimo, że nie uprawniał do posiadania broni, to obejmował także tematykę wyszkolenia strzeleckiego. Trzeba było zapewnić firmom szkoleniowym zbyt na ich usługi, a zawód, w którym szkoliły był już tak mało atrakcyjny, że napływ świeżej krwi był – delikatnie rzecz ujmując – skromny. Nie wprowadzono więc obowiązku doszkalania i podnoszenia kwalifikacji, ale wprowadzono obowiązek powtarzania tego samego kursu z tym samym programem cyklicznie co 5 lat. Dopiero w roku 2015 na skutek interwencji organizacji pracowniczych (w tym wspomnianego wyżej stowarzyszenia) zmieniono ten wymóg zastępując obowiązek przejścia co 5 lat całego kursu obowiązkiem przejścia kursu „doskonalącego umiejętności”, który według wymogów ustawy ma trwać nie więcej, niż 50 godzin, a według programu określonego w rozporządzeniu 40. Nadal jednak obejmuje on wyszkolenie strzeleckie mimo, że nie wiąże się z dopuszczeniem do posiadania broni. Co jednak trzeba przyznać, według rządowego projektu osoby niepełnosprawne miały zostać pozbawione możliwości posiadania kwalifikacji pracownika ochrony. W procesie legislacyjnym jednak zapisy te zmieniono do takiej postaci, że co prawda niepełnosprawność nie wyklucza posiadania tych kwalifikacji, ale trzeba ją udokumentować podczas badań kwalifikacyjnych. Oczywiście nie miało to na celu dogodzić osobom faktycznie chorym, tylko tym, które orzeczenie o niepełnosprawności sobie „załatwiły” będąc w istocie zdrowe, ale za „utratę zdrowia” w resorcie otrzymują stosowne świadczenia.

Zmiany

Ustawa o ochronie osób i mienia była od początku daleka od doskonałości. Najlepszym tego dowodem jest chyba fakt, że przez 20 lat jej istnienia aż 27 razy została zmieniona. Jest to wynik pokaźny nawet jak na warunki polskie. Co prawda część zmian było kosmetycznych i wynikało z wprowadzania lub zmian innych przepisów, ale inne pokazują jak na dłoni, że cała ta ustawa i jej poszczególne zmiany, to efekt ścierających się interesów określonych grup społecznych. I w jednym tylko przypadku zmiany tej ustawy w jakikolwiek sposób wzięto pod uwagę interes pracowników ochrony właśnie poprzez zmniejszenie liczby godzin okresowych kursów. Nie uwzględniono jednak postulatu obciążenia kosztem tych kursów pracodawców, ale jest to w jakiś sposób podmiotowe traktowanie osób wykonujących ten zawód. A może po prostu efekt ciasnych butów. Jak jest ci źle, to załóż za ciasne buty. Kiedy zdejmiesz, docenisz to, jak dobrze jest bez nich.

Artykuł ten jest owszem subiektywny i pozostałe aspekty uchwalenia i funkcjonowania tej ustawy zostały pominięte celowo. Ale chyba warto spojrzeć na ten temat także z tej strony.




Comments

comments